Na Bali można czuć się dwojako.
Z jednej strony to (pominąwszy wszystkie wady, mam raczej na
myśli zbiorową ideę wyspy) raj na ziemi, potwierdzany przez foldery, reklamy,
zdjęcia, uprawiane sporty, posiadane wille, jogę, masaże, pola ryżowe, kluby, ogrody
i można by tu wymieniać dalej.
Dobrym przykładem odczuwania tego niepokoju jest opowieść
mojego kolegi, też mieszkającego parę lat na Bali. Jechał samochodem, mijał
dziewczynkę, która wyszła ze szkoły. Jechała rowerem. I na jego oczach
przewróciła się i chyba dość poważnie poharatała. Ale bez żadnego związku z
przejeżdżającym samochodem kolegą. Może była jakaś dziura albo kamień. Odruch
nakazuje się zatrzymać i pomóc. I tak też zrobił mój kolega, wziął ją i zawiózł
do „puskesmas”, czegoś w rodzaju przychodni. Gdy ja dowiózł zjawili się inni,
rodzina i sąsiedzi z wioski, już się jakoś dowiedzieli o wypadku. Lepiej, mógł
ją spokojnie zostawić. I wtedy opowiada:
- to mówię, bye, odwracam się i idę do samochodu. Powoli ale
ze ściśniętym sercem. Oczekuję strzału w plecy, zdarzy się czy nie. Udało się,
wyszedłem, wsiadłem do samochodu i uciekłem, gdzie pieprz rośnie.
Strzał w plecy to w tym przypadku zorientowanie się przez
rodzinę i sąsiadów, że to przecież bule przywiózł dziewczynkę, że przecież nie
można go tak puścić, że można go oskarżyć o spowodowanie wypadku i zażądać
pieniędzy na wszystko – na rower, na leczenie, na wykupienie się od dalszych
kłopotów. To była tylko kwestia chwil do strzału ale na szczęście się udało. A
ja słyszałam dziesiątki opowieści o sytuacjach, kiedy się nie udało. I nie
pozostawiło to oczywiście bez wpływu na moje zachowanie – ostatnio jechałam
motorem ze sklepu, było już ciemno. Padają deszcze i na jezdnię spływają wraz z
wodą duże ilości piasku i drobnych kamieni wypłukanych z innych miejsc
(spływają też niestety śmieci). Naprzeciwko jechała kobieta i parę metrów od
mnie wywróciła się. Chyba dość porządnie bo przez chwilę leżała i potem tylko
ledwo podniosła głowę. Ani w głowie mi było jej pomóc, ani w głowie szukać dla
siebie kłopotów. Za zakrętem był jakiś warung, mała restauracja, podjechałam i
zawołałam siedzących tam aby kobiecie pomogli. I potem też – gdzie pieprz
rośnie, jak najdalej, ciesząc się ciemnością. Jakby była dość sprytna i szybka
w myśleniu, mimo upadku, to by przecież powiedziała, że to ja ją zmusiłam do
ostrego skrętu, że przeze mnie się wywróciła. A że nadbiegali już ludzie, także
z innych motorów, to ten mały tłumek już by zapewne nie wypuścił mnie ze swoich
szponów.
Strona facebookowa Bali Expat pełna jest opowieści i
ostrzeżeń. Część to ostrzeżenia przed pospolitymi złodziejami, czyhającymi na
białych na motorach, którym zajeżdżają drogę lub w biegu wyrywają torby. Można
to podpiąć pod normalne sytuacje, jest okazja, są biali (którzy przecież mają
tyle forsy, że jak stracą to co sobie niosą to nic im się nie stanie). Ale
czasem są też opowieści o samochodach zajeżdżających drogę i Balijczykach wyżywających
się na białych (czy turystach czy expatach). Krzyczących, każących wynosić się
z Bali. Opisujący są przestraszeni, rozgoryczeni, czasem się zarzekają, że już
nigdy na Bali nie przyjadą (np. Australijczycy bywający tu co roku).
Krucha jest ta relacja bule expaci – lokalni na Bali. Jak
toksyczny związek. Każda ze stron jest od drugiej uzależniona. Obcokrajowiec
nie założy w Indonezji firmy bez miejscowego wspólnika, nie kupi ziemi na swoje
nazwisko, nie obejdzie się (w dużej części, mnie wliczając) bez miejscowej
obsługi. A Balijczycy bez bule nie mieliby przecież tego wszystkiego, co tak
lubią, komórek, motorów, samochodów, tego całego postępu, który jest
niekontrolowany ale który przez nich jest wymarzony. Czemu mieliby sobie
odmawiać tego, co wiedzą, że mają inni, choćby ci inni zdobyli to przez
pokolenia i ciężka pracą. Nie chcą (i zapewne nikt nie ma prawa tego od nich
wymagać). Chcą dostać wszystko na raz i często im się to udaje. Jeśli można
sprzedać ziemię i w chwilę mieć w garści milion dolarów zamiast pola ryżu to
jest to łatwe. A dostają te pieniądze w większości od bule.
Każda ze stron jest więc zależna od drugiej. Mieszkający
dłużej na Bali, robiący biznesy, budujący sobie domy czują dużą niechęć do
miejscowych. Przez tych drugich zawinioną. A może nie zawinioną, może po prostu
to mentalność albo okoliczności życia sprawiają, że nie są w stanie dostosować
się do pewnych standardów? A często nie są to standardy wyśrubowane. Po prostu
– być na czas w pracy, okazać zaangażowanie, przewidzieć coś z minimalnym
wyprzedzeniem, nie porzucić pracy przy pierwszym nieśmiałym nacisku na jej
jakość. Tj. są oczywiście bule, którzy
bynajmniej nie są nieśmiali w zwracaniu uwagi i wymaganiu. Piszę o swoim
przypadku. I wiem, że się zawsze parę razy zastanowię, jak powinnam reagować.
Bo po prostu robię bilans zysków i strat – czy warto się wkurzyć, że coś jest
odwalone byle jak, coś jest zepsute i ostatecznie stracić pracownika, który nie
chce słyszeć takich zarzutów (a od którego być może jestem zależna) czy
odpuścić, złość zjeść i ciągnąć to dalej. Praca dla pracownika nie jest bowiem wartością.
Dużo większą jest święty spokój. Czyli może właśnie tak jak powinno być, także
u nas. Ale jak miejscowi nie mają pracy a chcą konsumować to pojawia się
frustracja, złość. I koło się zamyka.
Wszystko dobrze, są u siebie, to my się mamy dostosować. Ale
chcą zarabiać u bule, chcą korzystać z tego bumu. Gdyby nagle wszystko
zniknęło, działaniem jakiejś magii (i ku radości środowiska naturalnego), już
by nie chcieli wrócić do dawnego życia. Już rozsmakowali się w nowoczesności,
którą rozumieją tylko jako konsumpcję, absolutnie nie jako odpowiedzialność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz